W ramach przygotowań do otwarcia Manny 2 w Warszawie, zapisałam się na kurs z marketingu. Zajmuję się tym tematem od 13 lat, ale jestem raczej samoukiem, działam intuicyjnie. Pomyślałam zatem, że może czas się podszkolić .
Sam kurs był ciekawy, pokazał mi bardzo duży fajnych pomysłów, ale słownictwo było dla mnie niezwykle męczące.
Może jestem dziwna, niemniej jednak używanie słów typu: grupa docelowa, pozycja względem konkurencji, cele strategiczne, świadomość marki, audyt rynku, itd były dla mnie tak nienaturalne, że wręcz nie do przejścia.
W Mannie naszą „grupę docelową” nazywamy po prostu Gośćmi.
Zamiast „konkurencji” widzimy mega ciekawych i kreatywnych ludzi, którzy ciężko pracują, by ich goście byli szczęśliwi. Widzimy wsparcie, jakie dajemy sobie nawzajem w najróżniejszych sytuacjach.
Zamiast „celów strategicznych” po prostu myślę, co zrobić, by naszym gościom było u nas jeszcze lepiej, by ich doświadczenie w Mannie było jeszcze ciekawsze.
Zamiast „świadomości marki” zastanawiam się, jakie wartości reprezentujemy i czy na pewno nasi goście je dostrzegają. Czy jesteśmy autentyczni w tym, co robimy? Czy można nam zaufać?
Zamiast „audytu rynku” od czasu do czasu pani Agnieszka i pan Marek, nasi stali goście, zabierają mnie do nowych ciekawych restauracji w Gdańsku, gdzie testujemy wiele dań i poznajemy ich zespół.
I tak sobie myślę – może nie nadaję się do marketingu??
Ale z drugiej strony prawie wszystko, o czym uczono na kursie, robię. Po prostu używam do tego bardziej ludzkich słów. Więcej emocji, więcej serca, więcej troski.
Jest szansa, że gdybym poszła na studia marketingowe, albo – nie daj boże – na zarządzanie w gastronomii, nigdy w życiu nie otworzyłabym własnej restauracji. Po takich studiach byłabym tak zmęczona tematem, że chciałabym znaleźć się jak najdalej od tej nomenklatury.