Ani trudna decyzja o zakończeniu współpracy z drogą mi osobą, którą bardzo szanowałam i nadal szanuję. Nic z tych rzeczy. To były Walentynki 2020 roku.
Wydawało mi się, że mieliśmy doskonale przygotowany system rezerwacji, a kelnerki wiedziały, na którą godzinę rezerwować stoliki. Wszystko szło zgodnie z planem. Na kartce wyglądało idealnie ????.
Nie jestem w tym temacie laikiem. Pracowałam przez kilka lat w znanej restauracji w Londynie, gdzie zajmowałam się dokładnie tym: organizacją systemu rezerwacji. Restauracja była prestiżowa i obsługiwaliśmy takie znamienitości jak królową Danii. Myślałam, że jestem profesjonalistką.
Byłam przekonana, że na doświadczenie menu degustacyjnego wystarczy dziewięćdziesiąt minut. W Polsce je się dużo szybciej niż na przykład w takim Londynie. Tam goście przychodzą do restauracji bardziej, żeby porozmawiać i spędzić miło czas, aniżeli tylko zjeść. Zwykłe kolacje potrafią zmieniać się w długie posiadówki.
Do godziny 18:00 wszystko szło według planu. Goście wchodzili, jedli, chwalili dania i wychodzili, a po nich naturalnie przychodzili kolejni. Byłam z siebie bardzo dumna. W pewnym momencie kelnerki zaniosły jedzenie nie dla tych gości, co powinny. W międzyczasie w kuchni zgubiły się dwa bony z zamówieniami. Te niewielkie błędy sprawiły, że w ciągu 20 minut nikt nie wiedział, co się dzieje. Wszystko zaczęło sypać się jak domino.
Musiałam zejść na kuchnię i wyjaśniać, na jakim etapie serwisu jesteśmy: stolik nr 1 je jeszcze przystawki, stolik nr 6 czeka na sorbety już 5 czy 10 minut za długo, a stolik nr 20 jeszcze nie dostał dań głównych. Chaos musiał przypominać to, co często widać w programie pewnej pani od kuchennych ulepszeń. Ale obciach.
W efekcie praktycznie wszyscy czekający na jedzenie goście dostali je z opóźnieniem. Przypomnę, że menu degustacyjne podawane jest w pięciu turach, więc jak opóźni się jedna z nich, to zaczyna się spory kłopot…
Tymczasem przed 20:00 w drzwiach Manny zaczęli pojawiać się goście, którzy mieli rezerwacje na 20:00, 20:15 i na 20:30. Łącznie było to około 40 osób. Stoliki, które miały być dla nich gotowe, nadal zajmowali goście z wcześniejszych rezerwacji, a ze względu na opóźnienia w serwisie wyglądało na to, że jeszcze posiedzą… i to długo.
Przyznam, że trudno wyprowadzić mnie z równowagi. Pracuję w restauracyjnym biznesie od dwudziestu lat i przeżyłam już za dużo, żeby cokolwiek miało mnie zdziwić. Jednak w tamtej chwili poczułam, że grunt obsuwa mi się pod nogami. Byłam na siebie zła, że doprowadziłam do takiej sytuacji i czułam absolutną niemoc, patrząc na siedzących gości i rosnący przy drzwiach tłum. Wszyscy przyszli tu celebrować wyjątkową chwilę, a ja czułam, że ich zawiodłam.
Postanowiłam grać w otwarte karty i nie mydlić oczu, że „jeszcze minutka”. Wzięłam głęboki oddech, podeszłam do oczekujących i po kolei tłumaczyłam, jak wygląda sytuacja. Byłam czerwona ze wstydu.
Moi rodzice mawiają, że zwykle mam takie szczęście, że chyba naprawdę w czepku się urodziłam! Wyobrażacie sobie, że NIKT nie był zły? Goście stali cierpliwie, czekając na swój stolik i jeszcze mnie pocieszali, mówiąc, żebym się nie martwiła, bo Walentynki to w końcu święto miłości, a nie nienawiści!
Ostatni goście z rezerwacji na 20:00 usiedli do stolika o…. 21:30! Miałam wielki żal do siebie, że doprowadziłam do takiej sytuacji i obiecałam sobie, że to się już nigdy nie powtórzy.
Gościom wszystko smakowało, obyło się bez negatywnych recenzji, a większość kelnerek już następnego dnia chciała zaklepać wolne 14 lutego w następnym roku. Długo z trwogą opisywały całe zdarzenie… ????????????
Z tego dnia wyciągnęłam olbrzymią lekcję. Od tej pory w dniu Walentynek oferujemy gościom dwie godziny czasu na celebrację i informujemy ich o tym podczas rezerwacji. Mamy lepszy system kontroli całego procesu, a żeby uniknąć chaosu, w ten wyjątkowy dzień oferujemy tylko menu degustacyjne.
Niewątpliwym plusem tamtego zdarzenia było to, że cały personel jednym głosem stwierdził: Skoro przeżyliśmy Walentynki, to praca podczas Jarmarku Dominikańskiego to już będzie pikuś!